Archiwum wyjazdów

Opis kobiecego wyjazdu do Toskanii w kwietniu 2016

Dzień 1. Niedziela

Spotkałyśmy się na lotnisku w Pizie ok. 16.30, samolot przyleciał zgodnie z rozkładem. Drogą Fi-Pi-Li (Firenze-Pisa-Livorno) pojechałyśmy w stronę Chianti. Najpierw dojechałyśmy do miasteczka Barberino val d’Elsa, gdzie akurat odbywała się Festa „Street Food”. Wypiłyśmy po kieliszku chianti z piwnic Spinoza na głównym placyku. Potem poszyłyśmy zobaczyć festę, która była bardzo mała, lokalna, ale przyciągnęła tłumy miejscowych. Można było skosztować lokalnych produktów i potraw. Byli producenci serów i wędlin, serwowano lampredotto i trippę (dania z flaczków, bardzo popularne w Toskanii), kiełbaski salsiccie, toskańskie piwa, pączki... Przeszłyśmy się po miasteczku, zajrzałyśmy do kościoła, w którym spoczywa patron miasta –Św. Bartolomeo. Z Barberino pojechałyśmy przepiękną trasą wśród winnic i gajów oliwnych do Vico d’Elsa, gdzie zjadłyśmy kolację w bardzo lokalnej pizzerii- osterii, do której co chwila wpadali klienci-znajomi na kolację, albo tylko wziąć pizzę na wynos. Atrakcją tego miejsca jest wystawiony na samym środku stół, z którego można nakładać sobie dowolne antipasti, czyli przystawki. Wśród nich toskańskie wędliny (prosciutto toscano, salame, finocchiona), sery, crostino  toscano (kanapeczki z pastą z wątróbek), grillowane warzywa, frittaty, zapiekanki, itp., itd. A do tego domowe wino chianti. Po kolacji pojechałyśmy zakwaterować się w agriturismo, które zlokalizowane jest dokładnie pomiędzy San Gimignano, Certaldo i Poggibonsi.

Dzień 2. Poniedziałek

Po śniadaniu pojechałyśmy do San Gimignano. Przeszłyśmy starą drogą wokół murów i zeszłyśmy zobaczyć rzymskie termy (nadal wypełnione wodą). Weszłyśmy do miasteczka od strony wschodniej, mało uczęszczanymi przez turystów uliczkami wprost na Piazza Sant’ Agostino. Tutaj w firmowym sklepiku producenta słynnej Vernacci di San Gimignano spróbowałyśmy ich 10-letniego Vin Santo. Stąd główną ulicą doszłyśmy na Piazza dell Duomo (główny plac katedralny) i dalej na Piazza della Cisterna, plac z umiejscowioną na środku studnią, przy którym znajdują się dwie konkurujące ze sobą lodziarnie. Ta pierwsza to “World Champion 2011”, a druga „The best ice cream in the world”. Lody zamówiłyśmy w tej drugiej, choć,moim zdaniem, ani w jednej ani w drugiej nie są one rewelacyjne. Ale, ponieważ wszyscy o lodziarniach w San Gimignano mówią, i wielu uważa, że tu są najlepsze lody w Toskanii, to trzeba było spróbować. Potem poszłyśmy jedną z głównych uliczek w stronę głównej bramy miasta. Zatrzymałyśmy się na  przedpołudniowe cappuccino w barze, a potem spacerowałyśmy zaglądając po drodze do sklepików i degustując proponowane nam produkty (m.in. sery pecorino, grzaneczki z pastą truflową czy sieneńskie panforte). Zajrzałyśmy do jednego z moich ulubionych sklepików, w którym można poprosić o przygotowanie kanapki z prosciutto, które zostanie dla nas ukrojone na specjalnej, tradycyjnej krajalnicy. Oprócz kanapek spróbowałyśmy tu też starzonych octów balsamicznych (takich 25 i 50-letnich) oraz miodu truflowego. Na koniec poszłyśmy na plac za Museo del Vino, gdzie pięknie rosną ogromne, kwitnące o tej porze glicynie, i ruszyłyśmy w dalszą drogę.
Piękną trasą pojechałyśmy do oddalonej o ok. 35 km. Volterry. Jedzie się do niej jednak dość długo, gdyż droga bardzo jest kręta i pnie się pod górę. Volterra to najwyżej położone etruskie miasteczko w Toskanii. Znana jest jako miasto alabastru, jest tu mnóstwo sklepików, w których można kupić wyroby z alabastru, a także warsztaty, w których można oglądać mistrzów przy pracy. W Volterze można obejrzeć pozostałości rzymskiego teatru, odkrytego dość niedawno – w latach 50-tych zeszłego wieku, w którym obecnie również wystawiane są przedstawienia i organizowane koncerty. Zjadłyśmy lekki lunch, pospacerowałyśmy, popodziwiałyśmy niezwykłe widoki – wzgórza otaczające miasto są o tej porze roku niezwykłe, pokryte intensywna zielenią zbóż. Zaglądałyśmy też do sklepików, gdzie miałyśmy możliwość popróbowania ciekawych produktów, między innymi nowości – sera pecorino z gruszką (w środku). Można tu było też kupić na przykład konfiturę do serów zrobioną z.. płatków maków.
Zmęczone ruszyłyśmy w drogę powrotną w stronę Certaldo. Niby krótką, a jednak długą i dość męczącą, gdyż było mnóstwo zakrętów. Podjechałyśmy do COOPa (supermarketu) i kupiłyśmy produkty na kolację.
Po drodze do Domu Wina i Oliwy zajrzałyśmy do Poggio Antico – małego rodzinnego gospodarstwa ekologicznego, w którym produkuje się sery i inne produkty mleczne (z mleka własnych krów i kóz), a także makarony, przetwory owocowe i warzywne i oczywiście oliwę z oliwek. Najpierw zaopatrzyłyśmy się w sklepiku,  a potem poszłyśmy obejrzeć krowy i młodziutkie krówki. Do kózek niestety nie mogłyśmy zajrzeć – były akurat w okresie ochronnym, to czas gdy karmiły świeżo urodzone młode i nie można było do nich wchodzić.
Następnie pojechałyśmy do mojego domu. Z kieliszkami wypełnionymi spritzem (popularnym tu drinkiem – Prosecco, aperol, tonik) usiadłyśmy na tarasie z widokiem na toskańskie wzgórza. I w końcu odpoczywałyśmy patrząc na zachodzące za górami słonce. Przegryzałyśmy kupione wcześniej sery, schiacciatę (rodzaj pieczywa), warzywa i popijałyśmy winem chianti. Po zachodzie słońca przeszłyśmy do domu do tzw. „pokoju z widokiem”, zjadłyśmy risotto ze szparagami, a na deser domowe tiramisu. Do tego białe wino z Sardynii.

Dzień 3. Wtorek

Dziś całodniowa wycieczka do Chianti Classico. Najpierw pojechałyśmy do Poggibonsi, gdzie akurat odbywał się cotygodniowy targ. Przeszłyśmy po targu – po części ubraniowej i części żywnościowej, a wracając do samochodu wstąpiłyśmy do piekarni i kupiłyśmy typowo toskańskie ciasteczka ryżowe– torte di riso. Przejechałyśmy na drugą stronę FiSi (Strada Firenze-Siena) do Castelliny in Chianti. Przeszłyśmy średniowieczną uliczką- korytarzem, a potem usiadłyśmy na poranne cappuccino przy głównej uliczce. Następna była Radda in Chianti, a po niej Volpaia. W Volpai zjadłyśmy pyszny toskański lunch (m.in. wybór toskańskich crostini, gulasz z dzika i fagioli all’ucelletto z salsiccią), siedząc w przygrzewającym mocno słońcu i popijając wino z zamkowych piwnic. Następnie przez Panzano pojechałyśmy do uroczego miasteczka Montefioralle, przeszłyśmy się po uroczych maleńkich uliczkach i siadłyśmy na murku, aby zjeść kupione rano ciasteczka. Zjechałyśmy do Greve in Chianti- miasteczka uważanego za stolicę Chianti Classico (co roku we wrześniu odbywają się tutaj targi wina), podeszłyśmy do słynnego sklepu rzeźniczego Macelleria di Falorni (dziewczyny zjadły tutaj lody z serem pecorino!), a potem przeszłyśmy do Entoteca di Greve- niezwykłego miejsca, do którego raczej nie trafi się przypadkowo. To ukryta na tyłach kamienic głównej uliczki ogromna piwnica, w której można spróbować setek win toskańskich (oprócz  chianti, także win z regionów Montalcino i Montepulciano, Bolgheri, Sassicai, białego wina Vernaccia, słodkiego Vin Santo, Limoncello, Grappy a nawet różnych odmian oliwy z oliwek). Wina nalewa się samemu ze specjalnych  automatów – przy wejściu kupuje się kartę, wkłada się do automatu, wybiera się wino oraz ilość, która ma zostać nalana i…hulaj dusza!
Z powrotem w nasze okolice pojechałyśmy bardzo malowniczą drogę przez La Piazza, Sicelle (polecam knajpkę przy kościele) i Cortine. Dziewczyny były tak zmęczone toskańskimi zakrętami i jazdą po wzgórzach i dolinach, że zażyczyły sobie postoju :) Wjechałyśmy w winnice, rozłożyłyśmy na trawie koc, wyciągnęłyśmy się i snułyśmy plany co do wielce intratnych biznesów, jakie można robić w Toskanii.
Atrakcją wtorkowego wieczoru była wizyta u producenta win i kolacja połączona z degustacją win. Najpierw pojechałyśmy do nowoczesnej winnicy, w której produkowane są wina chianti, a także vin santo i grappa. Jeden z braci-właścicieli oprowadził nas, pokazał silosy, w których produkuje się wina, beczki, w których potem dojrzewają, i inne narzędzia i maszyny. Z ‘fabryki’ pojechałyśmy do miasteczka, do willi, w której czekał na nas drugi z braci właścicieli i przygotowana przez niego kolacja. Willa jest bardzo stara, ale co najważniejsze- prawie niezmieniana od dziesiątków lat. Wygląda jakby świat zatrzymał się tam ponad sto lat temu. Wiekowe meble, dywany, obrazy, zastawa. Kolacja była typowo toskańska, choć w wersji okrojonej o danie główne, czyli mięso (na moje życzenie – tłumaczyłam to tym, że kobiety nie jedzą tak dużo wieczorem - nad czym właściciel – Simone- bardzo ubolewał. I uczestniczki chyba trochę też? :) W każdym razie dostałyśmy sery i wędliny od zaprzyjaźnionych producentów-sąsiadów, crostino toscano, ricottę z pistacjami, typowo toskańską ribollitę (z warzyw z własnego ogrodu), a na deser specjalność naszego gospodarza – ciasto orzechowe z musem czekoladowym. Pod degustację vin santo. W czasie kolacji na stole stały 3 butelki z różnymi winami oraz własna oliwa.
Po kolacji gospodarz zaprowadził nas do starych piwnic, w których produkowano kiedyś oliwę i przechowywano wino. Najpierw pokazał nam urządzenie jakim wieki temu wytwarzało się oliwę - między innymi żarna napędzane przez dwa konie (w piwnicy pod willą!) – i dokładnie opowiedział, jak to działało. Potem obejrzałyśmy „muzeum” win, ponad 2 tysiące leżakujących bardzo starych butelek. Ciekawe, jaką mają wartość i… czy w ogóle dało by się je jeszcze wypić? W starej cantinie jest też oryginalne i powiększone zdjęcie zrobione w 1934 roku podczas balu na dwa tysiące osób w Nowym Jorku. Na każdym stole stoi butelka fiasco (butelka szeroka u dołu, umieszczona w koszyczku ze słomy) z winnic naszego gospodarza.
Na koniec właściciel pokazał nam prywatną część willi – salę balową, bibliotekę (w której znajduje się nie lada skarb – oryginalne zdjęcie Gharibaldiego!), sypialnię (m.in. z portretem Napoleona) i… łazienkę z alabastrową wanną! Uff… tyle wrażeń. A to dopiero początek toskańskiej przygody!
Dodam jeszcze, że właściciel winnicy i gospodarz naszej kolacji to nie byle kto w okolicy - jego przodkowie byli jednymi z największych posiadaczy ziemskich w Certaldo, w Certaldo Alto- średniowiecznej części miasteczka- znajduje się palazzo, czyli ogromna willa miejska, od wieków należąca do rodziny. Kolejni potomkowie powiększali dobra, kupowali ziemie i nieruchomości, i zajmowali się produkcją wina. Obecni właściciele oprócz świetnie prosperujących winnic i gajów oliwnych, z których co roku produkują świetną oliwę, są także właścicielami B&B w miasteczku oraz agriturismo na wsi. I kilku nieruchomości mniej lub bardziej podupadłych (jak to tutaj bywa).

Dzień 4. Środa

Po dosyć wyczerpującym wtorku środa miała być spokojniejsza zwiedzaniowo, co nie oznacza, że nie obfitująca w atrakcje. Po śniadaniu pojechałyśmy na cappuccino i spacer do Monteriggioni. Jest to urocze średniowieczne miasteczko położone na wzgórzu i otoczone murami, przy drodze do Sieny. Warto do niego zajechać, aby usiąść na ryneczku ze studnią i napić się kawy czy kieliszka musującego wina. A potem iść na mały spacer w miejscu, gdzie świat naprawdę zatrzymał się wielki temu. Z Monteriggioni do Sieny już tylko rzut beretem. Zaparkowałyśmy na parkingu u stóp wzgórza, na które wjeżdża się licznymi schodami ruchomymi. Wyszłyśmy w okolicach katedry i już po paru krokach byłyśmy na Piazza del Campo. Przeszłyśmy cały plac, zajrzałyśmy na dziedziniec ratusza i poszłyśmy mało uczęszczanymi uliczkami na spacer w stronę Uniwersytetu dla Obcokrajowców. Wracając na Campo zajrzałyśmy do sklepiku, kupiłyśmy sobie po kanapce i – jak to robili liczni turyści- rozsiadłyśmy się na placu i zjadłyśmy nasz „lunch”. Zabawna ciekawostka – na placu wolno siadać, ale nie wolno się kłaść (o czym oczywiście turyści nie wiedzą). Wśród wygrzewającej się w słońcu młodzieży przechadza się poliziotto i wyłapuje tych, którzy ośmielili się położyć. Podchodzi do nich – obcokrajowcy oczywiście nie rozumieją o co mu chodzi, ale już po kilku sekundach wszyscy siadają :)  Po dłuższym wylegiwaniu się na tym najpiękniejszym z włoskich placów, ruszyłyśmy na dalszy spacer. Tym razem poszłyśmy jedną z głównych ulic miasta (via Banchi di Sopra), przy której znajduje się jedna z najlepszych sieci lodziarni w Toskanii – Gelateria GROM. Koniecznie trzeba spróbować lodów „Come una volta”, czyli ‘takie jak dawniej”. Pyszne! Lodziarnia ta produkuje lody owocowe wyłącznie ze świeżych owoców, tych, na które akurat jest sezon.  Migdały  IGP z Sycylii, pistacje, orzechy laskowe też tylko IGP, czekolada z Gwatemali, itd.  Najwyższa jakość. Powłóczyłyśmy się jeszcze chwilkę po Sienie, poszłyśmy oczywiście po podziwiać niezwykłą, przepiękną Katedrę i musiałyśmy biec dalej, gdyż o 16-tej byłyśmy umówione – z prawdziwą włoską mammą, szefową kuchni i autorką książek kucharskich na lekcję gotowania! Rosanna Passione zaprosiła nas do swojego domu, gdzie w swojej kuchni przygotowała dla nas wspaniałą kolację. Zgodnie z moją prośbą była to kolacja bezmięsna, oparta na sezonowych warzywach toskańskich. Najpierw przygotowałyśmy razem z Rosanną ‘terrina di ricotta e l’erbe” – użyłyśmy ricotty kupionej u sąsiada (tej samej, którą poprzedniego jadłyśmy na kolacji u właściciela winnicy) i ziół z przydomowego ogródka. Następnie wspólnie przygotowałyśmy tagliatelle oraz sałatkę z fasolki szparagowej i szparagów.  W przerwie pracy zrobiłyśmy małe aperitivo – jadłyśmy sery pecorino z domowymi konfiturami warzywnymi, chleb (z maleńkiej piekarni, Rosanna musiała rano zadzwonić, żeby go zamówić) i surowy bób. Popiłyśmy oczywiście dobrze schłodzonym Prosecco. Po przerwie dokończyłyśmy przygotowywanie kolacji – duszone karczochy do tagliatelle i duszoną cykorię z miodem kasztanowym jako dodatek do teryny. Po ponad trzech godzinach wspólnego gotowania zasiadłyśmy do kolacji, przy świecach i niezastąpionym winie chianti z okolic.

Dzień 5. Czwartek

Dziś najdłuższa wycieczka, specjalnie na prośbę jednej z uczestniczek ;) - pojechałyśmy na południe za Sienę, do Val d’Orci. Najpierw dojechałyśmy do Montalcino, gdzie po spacerze uliczkami miasteczka i cappuccino przy rynku wspięłyśmy się na mury fortecy, z których można podziwiać przepiękne zielone wzgórza i doliny sięgające po horyzont. Dalej pojechałyśmy do San Quirico d’Orcia. Minęło już południe, więc od razu poszłyśmy na lunch. Zjadłyśmy go w trattorii, której atrakcją jest niezwykły sufit z kwitnących, przepięknie pachnących glicynii. Po lunchu poszłyśmy na spacer do renesansowego ogrodu miejskiego Horti Leonini popodziwiać ogromne stare glicynie. Następnie pojechałyśmy do Bagno Vignoni – w miasteczku tym ciekawostką i główną atrakcją jest plac- który wcale nie jest placem, a wielkim basenem napełnionym leczniczą siarkową wodą. Obecnie nie można się w nim kąpać, ale w dawnych czasach było to bardzo znane kąpielisko. Przysiadłyśmy w uroczym miejscu na kieliszek Prosecco, a potem zeszłyśmy daleko, daleko na dół, gdzie prawie nikt nie schodzi (hmm… może dlatego, że potem trzeba wejść z powrotem pod górę :) aby z dołu spojrzeć na niezwykłe kaskady utworzone przez wypływające na górze wody i urocze ‘dzikie źródła’, w których latem można się kąpać (teraz były za zimne). Wdrapałyśmy się na górę i pojechałyśmy do miasteczka uważanego przez wielu za najpiękniejsze miasteczko regionu – do Pienzy. Pienza słynie oczywiście z serów pecorino (owczych), przy głównej uliczce miasteczka większość sklepów to sklepy sprzedające sery. Towarzyszy temu charakterystyczny zapach, który towarzyszy nam podczas całego spaceru- miasteczko jest maleńkie, idzie się jedną główna uliczką tam i z powrotem, po drodze można zajrzeć w zaułki lun skręcić w jedną z uliczek o pięknych nazwach- Via dell’ Amore (ulica miłości) czy Via del Bacio (ulica pocałunku). Po wizycie w Pienzie czekała na nas kolejna atrakcja – degustacja serów i wędlin u lokalnego producenta. Zjechałyśmy 2 kilometry za miasteczko, gdzie w sklepiku przywitał nas syn właściciela, David. Podczas gdy my zwiedzałyśmy sklepik i oglądałyśmy lokalne delikatesy, które można w nim kupić (oprócz serów i wędlin także przetwory, makarony, wina) Davis skroił dla nas dwie deski serów pecorino (8 rodzajów), deskę wędlin, toskański chleb oraz schiacciattę (rodzaj pieczywa). Przyniósł na stół również dodatki do serów – konfitury warzywne i owocowe, miody i coś specjalnego- ocet balsamiczny z miodem! A także suszone pomidory i karczochy z zalewy domowej produkcji. Otworzył najpierw butelkę wina Rosso di Monalcino, a później Rosso di Montepulciano. Po zakończeniu uczty zrobiłyśmy jeszcze małe zakupy w sklepiku i ruszyłyśmy w drogę powrotną (ponad 1,5 godziny).

Dzień 6. Piątek

Dzień wycieczki do Florencji. Rano podjechałyśmy na śniadanie do baru w Certaldo, gdzie wypiłyśmy pyszne cappuccino (zdaniem dziewczyn najlepsze) i zjadłyśmy śniadanie (panini, czyli kanapki i sfoglie, słodkie ciastka). Do Florencji pojechałyśmy samochodem, gdyż zależało mi, żeby najpierw zawieźć dziewczyny na Piazzale Michelangolo skąd rozciąga się niezwykły, pocztówkowy widok na Florencję. Po zrobieniu zdjęć wyruszyłyśmy na jedno z największych wyzwań tego wyjazdu – znalezienie miejsca do parkowania we Florencji! Miałyśmy szczęście, udało się znaleźć miejsce na parkingu w okolicach rzeki Arno, ale musiałyśmy iść spory kawałek do centro storico (tam mogą wjeżdżać tylko mieszkańcy i osoby posiadające przepustki). Doszłyśmy do mostu Santa Trinita aby w jednej z najlepszych florenckich lodziarni spróbować m.in. słynnych lodów z czarnego sezamu. Dalej nasza trasa prowadziła przez plac z kościołem Santo Spirito, plac z pałacem Pitti, Most Złotników, Piazza della Signoria (ze słynną rzeźbą Davida), ulicą Via dei Calzuioli (jeden z największych florenckich deptaków) do Duomo – najważniejszego miejsca we Florencji. Tu obejrzałyśmy katedrę, baptysterium i słynne „Złote Wrota” oraz dzwonnicę. Następnie przeszłyśmy przez słynne targowisko z wyrobami skórzanymi w stronę Mercato Centrale, gdzie na pierwszym piętrze budynku znajduje się niesamowite miejsce – można je nazwać… jadłodajnią. Trudno je opisać, trzeba zobaczyć. Dla każdego coś dobrego, do wyboru do koloru, itp. Można tu dostać wszelakie toskańskie specjały, w tym oczywiście porchettę, trippę i lampredotto. A także zobaczyć na własne oczy prawdziwe świeże trufle i zamówić sobie dania z nimi. Jest oczywiście robiona na miejscu pizza (w piecu opalanym drewnem), i świeże makarony z dowolnie wybranym sosem. Są też stoiska z daniami wege. Zdecydowałyśmy się zjeść lunch w punkcie ze świeżymi owocami morza (wybiera się ryby lub owoce morza z lady, kucharz zabiera je na grilla lub patelnię i za chwilę lądują na stole), ale największa wśród nas mięsożerka od razu wypatrzyła punkt, w którym sprzedawali hamburgery z chianiną (wołowiną krów toskańskiej rasy chianina, od Chianti). Łatwo to miejsce poznać – kolejka jest tam największa! Do lunchu zamówiłyśmy oczywiście Prosecco! Pysznie było! Z ciekawostek – w Mercato Centrale jest scuola di cucina, szkoła gotowania. Rano idzie się wspólnie na zakupy na parterze budynku, a potem pod okiem szefów kuchni przygotowuje się dania w ogromnej kuchni. Atrakcja dla każdego, wystarczy poprzedniego dnia przyjść i na miejscu się zapisać.
Po lunchu ruszyłyśmy w drogę powrotną. Przeszłyśmy obok Capella Medici i doszłyśmy znów do Duomo, które tym razem obeszłyśmy od drugiej strony mając dzięki temu okazję uświadomić sobie jak wielki to budynek. Przeszłyśmy obok Sasso di Dante i doszłyśmy do maciupeńkiej uliczki przy której jest okienko, z którego sprzedawana jest wyłącznie trippa i lampredotto – dwa florenckie specjały (z flaczków). Dalej przy tej uliczce znajduje się kościółek w którym, według legendy, Dante po raz pierwszy zobaczył Beatrice. Idąc dalej dochodzi się  do Casa di Dante, gdzie szukałyśmy, wraz z grupą chińskich turystów, wyrytego na płycie chodnikowej profilu Dantego. Stamtąd przeszłyśmy do Mercato Nuovo, na którym obowiązkowo pogłaskałyśmy po złotym ryju mocno już zmęczonego tym ciągłym głaskaniem dzika. Zajrzałyśmy też do pobliskiej apteki, w której można obejrzeć bardzo, ale to bardzo starą wagę, służącą do ważenia ludzi. Po drodze do Piazza della Republica weszłyśmy do kościoła Orsanmichele. Na placu obejrzałyśmy słynna karuzelę, zerknęłyśmy na jedną z najstarszych florenckich kawiarni Cafe Paszkowski i ruszyłyśmy w drogę powrotną do samochodu. A samochodem już w nasze strony.
Przed kolacją podjechałyśmy jeszcze do Ponety do producenta serów pecorino oraz przepysznej ricotty (tego samego, u którego w sery zaopatrują się Simone, Rosanna i prawie wszystkie knajpy w okolicy). Dziewczyny kupiły sobie ‘specialita della casa’, czyli ser pecorino z truflami. Na prośbę jednej z uczestniczek pojechałyśmy do producenta grappy (ma świetną grappę do Brunello), a potem do jeszcze jednego miejsca z serami – do mleczarni położonej na obrzeżach Poggibonsi, która – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości sklepów w okolicy- otwarta jest bez przerwy lunchowej (od 8 do 20-tej) i nie zdarzyło mi się jeszcze żebym była tam jedyną klientką. Wielbiciele dobrych serów przyjeżdżają tu z daleka po wyśmienite sery pecorino (owcze), świeżą ricottę, mozzarellę, świeżutkie jogurty i wiele innych produktów nabiałowych zupełnie w Polsce nieznanych (lub przynajmniej niepopularnych).
Po godzinnym odpoczynku w agriturismo pojechałyśmy na kolację, która miała być jedną z ważniejszych atrakcji całego wyjazdu. Otóż jest to miejsce, które wygląda zupełnie przeciętnie a przyciąga przez okrągły rok tłumy miejscowych na pyszne kolacje (jest czynne tylko wieczorami). Tutaj po prostu wszystko smakuje doskonale i zawsze tak samo. To miała być uczta. I była. Zjadłyśmy wyśmienite pasty- ravioli z ricottą i szpinakiem, gnocchetti quattro formaggi oraz – clue wieczoru- świeży makaron taglioglini ze świeżymi truflami! Podzieliłyśmy się jedną pizzą, a potem zamówiłyśmy desery. Niebo w gębie – najlepsza na świecie panna cotta ze świeżymi truskawkami oraz – wiem, że to dla wielu z Was zabrzmi dziwnie- deserowa pizza. Połowa z truskawkami i połowa z nutellą i mascarpone. Nie uwierzycie, że to może smakować dopóki same nie spróbujecie! Wszystko oczywiście popijałyśmy porządnym domowym winem z winnic właścicieli.

Dzień 7. Sobota

Sobota niestety się nie udała. To znaczy z planów nici, ponieważ przez cały dzień padał deszcz. Plany trzeba było więc zmienić. Na bardzo prosty plan- śniadanie-obiad-kolacja :)  Jako że dziewczynom bardzo spodobał się bar w Certaldo znów pojechałyśmy tam na śniadanie. Zjadły po kanapce z prosciutto z pastą truflową, a gdy przestało padać ruszyłyśmy na spacer po Certaldo. Niestety za chwilę znów zaczęło. Zdążyłyśmy dotrzeć do kolejki szynowej i wjechać nią na górę, do średniowiecznego miasteczka Certaldo Alto, ale gdy z niej wyszłyśmy znów padało. I to bardzo. Przebiegłyśmy szybko (niestety) po średniowiecznych uliczkach, przed deszczem schroniłyśmy się na chwilkę w kościele, w którym pochowany jest Giovanni Boccaccio i zbiegłyśmy do samochodu. Od razu pojechałyśmy na wczesny lunch. Do jednej z najciekawszych i jednej z moich ulubionych knajpek w okolicy. Urządzona w starych stajniach oferuje przyciągający wzrok wystrój, oryginalną kartę dań (oprawioną w skórę, ale spisaną ołówkiem na papierze czerpanym – a to dlatego, że zmienia się sezonowo), pyszne potrawy i przesympatyczną obsługę. Zjadłyśmy tu między innymi risotto ze szparagami i pancettą, pappardelle z sosem z baccala, rożki z ciasta francuskiego z karczochami oraz, na drugie danie, tagliatę z chianiny, gotowaną fasolę i duszone karczochy. Gdy już sobie podjadłyśmy i odpoczywałyśmy zerkając na wypełnioną Włochami salę, podszedł do nas jeden z właścicieli i zapytał, czy znamy Annę Muchę (wiedział, że jesteśmy z Polski, jeden z kelnerów ma polską matkę i rozumie po polsku). Bo Anna Mucha to u niego była, podobało jej się i potem opisała jego restaurację w swojej książce.... Znacie książkę, wiecie, w której osterii byłyśmy?
Po lunchu, ponieważ nadal padało i nie dało się nawet iść na spacer, odwiozłam dziewczyny do agriturismo i umówiłyśmy się na wieczór na kolację. Pojechałyśmy na najlepszą- moim zdaniem- pizzę w okolicy. Do absolutnie nieturystycznego miasteczka, do którego turyści mogą zajrzeć jedynie przypadkiem (nie jest opisane w przewodnikach, bo nic interesującego tu nie ma – oczywiście wyłącznie w porównaniu do niezliczonych atrakcji w innych toskańskich miasteczkach). Ale pizza jest najlepsza. Gdy przyszłyśmy do pizzerii prawie nikogo nie było, ale już po niecałej godzinie nie było wolnych miejsc. Zjadłyśmy m.in. pizzę di bufala, która, w odróżnieniu do pozostałych znanych mi miejsc, tutaj podawana jest ze świeżą (niezapieczoną) bufalą, świeżymi pomidorkami i listkami bazylii. Popiłyśmy winem, zjadłyśmy desery i ruszyłyśmy z powrotem do agriturismo. To tylko 7 kilometrów. Drogą, którą jeździłam wiele razy. Ale nigdy przy takiej ulewie. Lało tak bardzo, na drodze tworzyły się ogromne kałuże, a ja zabłądziłam. Na szczęście tylko trochę, ale droga powrotna zajęła nam dwa razy więcej czasu niż normalnie.

Dzień 8. Niedziela

Ostatni dzień wycieczki. Rano znów śniadanie w ulubionym barze w Certaldo, skąd ok. 10.30 wyruszyłyśmy do Pizy. Niestety, okazało się, że wczorajsze ulewy mocno pozalewały jezdnie i wiele z nich było nieprzejezdnych. Aż dwa razy musiałyśmy zawracać, gdyż drogi z powodu powodzi były zamknięte. Na szczęście miałyśmy zapas, a ja znałam objazdy. W Pizie zaparkowałyśmy przy samym Piazza dei Miracoli (Placu Cudów) i od razu poszłyśmy obejrzeć Krzywą Wieżę i kupić ostanie pamiątki w niezliczonych stoiskach otaczających plac. Zjadłyśmy jeszcze pyszny lunch (m.in. tagliatelle z sosem z dzika z czarnymi oliwkami oraz taglioglini ze świeżymi sardynkami – dania dnia, spoza karty) i pojechałyśmy na lotnisko. Naprawdę bardzo smutno było mi się pożegnać z dziewczynami. Myślę, że pomimo nieudanej deszczowej końcówki, był to wspaniały, niezapomniany i pełen wrażeń tydzień dla nas wszystkich. Dziękuję za ten wyjazd, a wszystkich zapraszam do udziału w kolejnych!

A niezrealizowany plan na sobotę był taki:
Poranne cappuccino  w Certaldo* spacer główną uliczką* zakupy warzywne na sobotnim targu (m.in. kwiaty cukinii)*wjazd kolejką na górę, do Certaldo Alto* Spritz w ‘ogrodzie żółwi’ na tarasie Il Castello* spacer i zejście na dół*wizyta u masarza i zakup bistecca fiorentina (słynnego steku z krów rasy chianina)*przejazd do Domu Wina i Oliwy*Prosecco na tarasie z widokiem na San Gimignano*grill- bistecca, warzywa z targu i smażone kwiaty cukinii*relaks na leżakach*spacer pośród winnic i gajów oliwnych- poszukiwanie muszli morskich i kolców jeżozwierza*wieczorem pizza w DWiO lub w lokalnej pizzerii. Szkoda, że się nie udało, bo to miał być taki dzień relaksu i spokojnego zanurzenia się w toskańską przyrodę.
W czasie wyjazdu większy nacisk położony był na zwiedzanie, gdyż większość z uczestniczek była w Toskanii po raz pierwszy. Mam nadzieję, że nie zostanie im poczucie, że najeździły się po miasteczkach, a mało zobaczyły z bliska toskańskiej przyrody.
Za to pod względem kulinarnym wyjazd z pewnością był udany – wykroczyłyśmy znacznie ponad program, żywiłyśmy się prawie wyłącznie w osteriach i trattoriach (tylko jedną kolację miałyśmy w DWiO), jadłyśmy u właściciela winnicy, miałyśmy szkołę gotowania i degustację serów i wędlin u producenta. Podczas wyjazdu uczestniczki spróbowały prawie wszystkich znanych toskańskich potraw. Jadłyśmy najlepszą pizzę, najlepszy makaron z truflami, makaron z sosem z dzika, wypiłyśmy litry chianti, Prosecco, jadłyśmy wyśmienite lody i piłyśmy prawdziwe włoskie cappuccino.
Dużo widziałyśmy, dużo przeżyłyśmy, a co zapamiętałam to tutaj opisałam :)
Do zobaczenia w Toskanii!
Sylwia

DSC_0015-001DSC_0003
DSC_0178 DSC_0161 DSC_0159
DSC_0101 DSC_0129 DSC_0115
DSC_0278DSC_0264DSC_0261
DSC_0208DSC_0205DSC_0204
DSC_0089 DSC_0079 DSC_0077
DSC_0199DSC_0214 DSC_0243

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz